Wciąż oddycham, choć rozpłatali mnie cięciem igrek
Jakbym pytał, dlaczego w środku bije serce, dziwne
Oni nie mogą go zatrzymać i nawet na finał
Im śmieję się w twarz, jak skacze ta adrenalina mi
Dotarłem do ostatniej stacji mej drogi
I nie myl mnie z Jezusem, nie chcę, byś zaczął się do mnie modlić
Musiałem to wyrzucić z siebie, tylko Bóg może mnie sądzić
Do zobaczenie w piekle lub niebie.
Twórczość Pyskatego wydaje się poszukiwaniem harmonii. Jak dojrzeć, brzmieć jak dorosły facet, ale przy okazji nie stępić sobie pazura? Jak nagrać spójny, scementowany nadrzędnym pomysłem album tak, by koncept nie stał się nieznośny i pozwolił chociażby na to, żeby single dobrze funkcjonowały w oderwaniu od całości? Jak odnaleźć się między weteranami, do których Pysk zalicza się za sprawą stażu, i młodymi głodnymi sukcesu, którym raper wydaje się bliższy mentalnie? „Wdech, wydech” jest upragnionym złotym środkiem. Wpisuje się w Jezusową metaforykę drugiego w dorobku solowego albumu „Pasja” („To moja Golgota, nie po to niosłem krzyż, by stąd odejść”), broniąc się zarazem w pojedynkę jako przebojowy, doskonale sprawdzający się na koncertach numer z refrenem mocno wbitym w beat Kudla. Plastyczna, uporządkowana narracja idzie w parze z krwistymi linijkami, które z uśmiechem można przeklejać na internetowe fora czy do statusów. Warszawiak daje prztyczek w ucho dinozaurom niezdolnym do progresu, a młodych odprawia z kwitkiem, informując, że opanował ich sztuczki, ale nie będzie ich adaptować, bo to styl jest dziś najbardziej deficytowym towarem. Wszystkie zadania zostały wykonane